Po polsku. Joanna Bator i jej najnowsza powieść "Wyspa łza".



"Wyspa Łza" na mojej bibliofilskiej liście "must have", tegorocznych premier literackich była w czołówce, gdyż od pierwszej przeczytanej książki jestem absolutną wielbicielką prozy Joanny Bator, więc najnowsza powieść, "co się rozumie samo przez się", stała się dla mnie w dosłownym seansie, lekturą obowiązkową.

Tymczasem, ku mojemu wielkiemu smutkowi, okazała się być sporym rozczarowaniem. Jest to według mnie najsłabsza pozycja w literackim dorobku pisarki. Nie oznacza to, że jest beznadziejna, ale czegoś jej brakuje, nie ma zaskoczenia, świeżości, bywa monotonna i nużąca. Może to wina mojego nastawienia, spodziewałam się chyba kolejnej mrocznej opowieści, zainspirowanej losami zaginionej Sandry Valentine, utrzymanej w stylu "Ciemno, prawie noc" a tymczasem jej postać stała się tylko przyczynkiem do osobistych rozważań autorki o życiu. Jak sama pisze Joanna Bator: 
[...] to przecież moja historia o pisaniu i miłości, o samotności i podróżyciu. Jeśli teraz ktoś będzie koniecznie chciał wiedzieć, skąd jestem, podaruję mu tę książkę z włóczęgi przez Wyspę Łzę.
Książka jest momentami naprawdę ciekawa, melancholijna, filozoficzna, ale bywa też i nudna. Z jednej strony wydaje się być osobista, ale czasem zdawało mi się, że wbrew pozorom, więcej dowiadujemy się o pisarce z fikcji literackiej stworzonej w poprzednich książkach, gdyż fikcja stwarza swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa, nie mówi niczego o autorce wprost.

Mimo wszystko, cieszę się, że przeczytałam tę książkę, może trochę żałuję wydanych pieniędzy, wolałabym zamiast niej na swojej półce zobaczyć "Piaskową górę", a tą, ewentualnie zapakować do Kindla, ale cóż, czasu już nie cofnę. Jeśli więc macie taką możliwość, pożyczcie powieść od kogoś, przeczytajcie, ale może niekoniecznie inwestujcie w nią osobiście.

Moja ocena: słaba 3

Pozdrawiam.

Komentarze

Popularne posty