"Merhaba" Witold Szabłowski.


Ta książka to dla mnie lektura obowiązkowa, mimo, że mam już w domu "Zabójcę z miasta moreli", która jest jej pierwszym wydaniem. Wersja poprawiona i uzupełniona wizualnie prezentuje się według mnie dużo lepiej. Nowa okładka jest naprawdę piękna i idealnie pasuje do treści. Poza tym została wzbogacona o subiektywny słownik turecko-polski, który uważam ze bardzo dowcipny i niezwykle trafnie opisujący turecką rzeczywistość. Doskonale współgra z dotychczasowym reportażami. 

Przez prawie cztery lata, razem z mężem mieszkaliśmy w Izmirze, moje jedyne dziecko miało urodzić  się w Turcji, ostatecznie jednak do tego nie doszło, ale nie zmienia to faktu, że jak dotąd, dwie trzecie swojego życia spędził właśnie w ojczyźnie Atatürka. Zresztą pierwszą wersję tej książki czytałam przed moją podróżą do Turcji, nie miałam wtedy na temat tego kraju zbyt dużej wiedzy, każda informacja wydawała mi się na wagę złota. Kiedy dziś czytam recenzję sprzed lat, wydaje mi się ona nieco infantylna, ale najbardziej uderza mnie fakt, że ja się tej Turcji trochę bałam, myślałam w kategoriach: dziwny i dziki kraj, co mnie tam czeka, itd.... Najnowszy zbiór reportaży czytałam z zupełnie innej perspektywy i z innym nastawieniem, i była to lektura jeszcze lepsza niż przy pierwszym podejściu. Za każdym razem natomiast kończyłam w tempie błyskawicznym, bo Witold Szabłowski pisze tak dobrze, że ciężko się po prostu od tekstu oderwać. Potrafi w przystępny i interesujący sposób mówić o Turcji w wielu różnych płaszczyznach: historycznej, społecznej czy politycznej.

Reportaże w wydaniu drugim zostały zaktualizowane, więc po jej lekturze mamy niemal pełny obraz współczesnej Turcji, która w oczach Szabłowskiego choć piękna, nie jest wolna od wad. Choćby kwestia kobieca pozostawia wiele do życzenia i z mojego punktu widzenia jest nie do zaakceptowania. Patrząc pobieżnie na życie mieszkanek Izmiru  może nam się wydawać, że ich życie nie różni się znacznie od Europejek, ale gdybyśmy pojechali na wieś lub wschód, poznalibyśmy smutną prawdę, którą opisał Witold Szabłowski. Moja nauczycielka tureckiego przyznała kiedyś, że odkąd rozwiodła się z mężem ludzie patrzą na nią inaczej i traktują z lekceważeniem, w pewnych sytuacjach czuje się wykluczana. Znam też niestety dużo gorsze historie, które wręcz mrożą krew w żyłach...

Jedną z wielu zalet tej książki jest to, że autor chętnie dzieli się swoimi osobistymi przeżyciami oraz spostrzeżeniami i że jest w tym szczery, prawdziwy i po prostu zabawny. Kiedy czytałam kolejne rozdziały od razu przypominały mi się epizody z naszego tureckiego życia i zdecydowanie większość moich obserwacji się pokrywa z tym, co napisał reporter. Jedyna kwestia z jaką bym polemizowała z Panem Witoldem to twierdzenie, że turecka kuchnia jest najlepszą na świecie. Oczywiście Turcy gotują smacznie, ale dla mnie na dłuższą metę, ich jedzenie jest zbyt monotonne, po jakimś czasie każdy rodzaj mięsa smakuje tak samo. Nie dziwi mnie jednak w ogóle nasz odmienny gust kulinarny, skoro autor jest smakoszem kokoreç (baranie flaki), o którym ja nawet nie chciałam słyszeć, ale łączyła nas natomiast niechęć do rakı.  Bardzo żałuję, że nie znałam tego sposobu z jabłkiem, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś go wypróbuję. Uwielbiam za to ayran, który mogłabym pić litrami, wszelkiego rodzaju meze, köfte w każdej postaci, różniaste pidy i genialną merçimek çorbası (zupę z soczewicy). Nie wiem czy wiecie, ale Turcy spotykają się z rodziną lub przyjaciółmi nie na obiedzie lub kolacji w restauracji, a śniadaniu, czyli kahvaltı, które potrafi być serwowane z prawdziwie królewski sposób. Cudownie było raz na jakiś czas pójść na takie śniadanie i obserwować prawdziwe życie, które toczyło się wokół nas. Patrzeć na te wielopokoleniowe rodziny, które darzą się autentyczną miłością, razem świętują, urlopują i widać, że sprawia im to ogromną przyjemność.

Z mniej miłych doświadczeń, o których pisze autor, a które przydarzyły się i nam, to spotkanie w Stambule z pucybutem, który nas po prostu oszukał i naciągnął. Nasi znajomi na tamtejszym Bazarze wypili najdroższą herbatę w swoim życiu, a jedna z koleżanek dała się oczarować przystojnemu çapkinowi. Najczęściej słyszane przez nas słowo to yabanci, które czasem miało wydźwięk lekceważący, a innym razem powodowało szeroki uśmiech na twarzy lub przyspieszało załatwienie jakiejś sprawy w urzędzie. Burkini na plaży na początku wywoływało nasze zdziwienie i śmiech, ale później przerodziło się w cichą akceptację i poszanowanie kultury kraju, w którym jesteśmy. Kraju, w którym ludzie są bardzo życzliwi i i gościnni, uwielbiają dzieci, uśmiechają się do siebie i witają nawet z obcym dobrym słowem. W kraju, w którym çay czyli herbatę pija się litrami w małych szklaneczkach i nigdzie nie smakuje ona tak dobrze, jak właśnie tam. Wszystkim ważnym rozmowom i transakcjom towarzyszy jej picie, do dziś pamiętam smak przepysznej zimnej jabłkowej herbaty, którą nam serwowano w pewnym sklepie w Kapadocji, podczas kupowania przez nas dywanu. Także i naszym łamanym tureckim zachwycali się tubylcy, nie mogąc uwierzyć, że udało nam się nauczyć tak dobrze podstaw. Kiedy miał miejsce niedawny pucz, o którym pisze Szabłowski, wciąż mieszkaliśmy w Izmirze, na własne oczy widzieliśmy czystki, które później nastąpiły. 

Lektura tej książki była dla mnie cudowną podróżą sentymentalną. Mój zachwyt nie zrodził się jednak teraz, ale już podczas czytania pierwszego wydania. Tamtą recenzję możecie przeczytać tu. Gorąco polecam Wam nową wersję. Jest ona kompleksowym i wyczerpującym źródłem wiedzy na temat Turcji. Napisana z lekkością i humorem, w przystępny sposób porusza kluczowe kwestie. Dla mnie czytanie tej książki po raz kolejny, było prawdziwą przyjemnością. Dla niektórych z Was być może wyprawą w nieznane, która sprawi, że zechcecie poznać Turcję osobiście.  

Komentarze

Popularne posty